Recenzja filmu

Tancerka (2016)
Stéphanie Di Giusto
Soko
Gaspard Ulliel

Tańcząc w jasności

Fuller pozostaje intrygującą personą, nawet jeśli pominąć jej artystyczne osiągnięcia. Seksualnie ambiwalentna i uzdolniona aktorsko córka ojca awanturnika i nawróconej na ascezę matki, która
Tak zwany "serpentynowy taniec" Loie Fuller po raz pierwszy zagościł na kinowym ekranie już w 1896 roku, u zarania kinematografu, w obiektywie samych braci Lumière. Nic dziwnego. Wijąca się niczym świetlny motyl kobieta – uosobienie naoczności ruchu – pozwalała pięknie wydobyć cudowność technologicznej nowinki, jaką były u schyłku XIX wieku ruchome obrazy. Co więcej: secesyjna choreografia Fuller, swobodnie łącząca sztukę z nauką, rodząca się na granicy tańca i świetlnego spektaklu, sama brawurowo wcielała ducha czasów. Artystką zachwycał się poeta Mallarmé, pisząc, że personifikuje ona ideę muzyki. Filozof Jacques Rancière z kolei widział w twórczości Fuller potencjał na przetarcie ścieżek nowego rozumienia sztuki i ciała. Tytułowa "tancerka" z filmu Stéphanie Di Giusto istniała więc w konkretnym kontekście, żywiła się zeitgeistem, ale i sama go współtworzyła, otwierając nowe konteksty. Di Giusto natomiast ignoruje tło, skupiając się na samej bohaterce. I ląduje na mieliźnie filmowej biografistyki. 



To zrozumiałe, że kino stawia na postać; że w artyście szuka człowieka; że z kłącza życiorysu, w którym sztuka przeplata się z codziennością, wybiera to drugie. I takie podejście czasem procentuje. Żeby nie szukać daleko: "Ostatnia rodzina" opowiadała o Zdzisławie i Tomku Beksińskich spychając ich zawodową działalność na margines. Jan P. Matuszyński przekuwał jednak egzystencję rodziny B. w metaforę życia w ogóle. "Tancerka" nie idzie tak daleko. Sztuka Fuller pozostaje ważna dla reżyserki, tytuł filmu nie kłamie: dużo się tu tańczy i mówi o tańcu. Mimo to Di Giusto nie potrafi wyjaśnić nam fenomenu Fuller-artystki. Widzimy kolejne etapy jej twórczej biografii, w tym moment, gdy ta (przypadkiem) wpada na pomysł swojej choreografii. W obiektywie Di Giusto wygląda to jednak niczym deus ex machina. Autorka – chcąc, nie chcąc – umniejsza Loie, która zdaje się brać swoje pomysły z powietrza. Widzimy, jak Fuller zapamiętale trenuje kolejne układy, widzimy jak walczy o opatentowanie kolejnych pomysłów. Mamy nawet sekwencję "montażu treningowego" – niczym z jakiegoś "Rocky'ego" – kiedy tancerka ćwiczy ze swoją trupą, biegając po lesie. Ale wciąż pozostajemy "obok" – zarówno sztuki, jak i samej bohaterki.

To o tyle dziwne, że Fuller pozostaje intrygującą personą, nawet jeśli pominąć jej artystyczne osiągnięcia. Seksualnie ambiwalentna i uzdolniona aktorsko córka ojca awanturnika i nawróconej na ascezę matki, która przepłynęła ocean, by zrobić karierę w Paryżu i która otaczała się ekscentrycznymi personami w rodzaju zubożałego szlachcica-gruźlika – oto postać stworzona dla kina. Di Giusto jednak opowiada o jej losach bez oddechu, rutynowo odhaczając kolejne punkty na liście: "ojciec", "matka", "szlachcic", "Paryż". Gubi się tu więc nie tylko – zapewne niezgłębialna – tajemnica jej talentu. Sama Loie pozostaje enigmą, choć spędzamy z niej każdą minutę seansu. Piosenkarka Soko daje tancerce swoją wiecznie zachmurzoną twarz i ostre rysy, gra ją niby dzikie zwierzątko szamoczące się w klatce konwenansów. Ale nie przebija się przez ekran.

   

Mniej więcej w połowie filmu wyłania się jego główna oś dramaturgiczna. To wtedy na scenę wkracza tancerka Isadora Duncan (Lily-Rose Melody Depp), która z podopiecznej Loie szybko ewoluuje w enigmatyczny obiekt jej pożądania. Di Giusto inscenizuje między bohaterkami zwodnicze podchody, pojedynek charakterów zasadzający się na dynamice przyciągania-odpychania. Rywalizacja Duncan i Fuller ma nie tylko erotyczny – czy romantyczny – charakter. Kontrastują tu zarówno ich charaktery, jak i style tańca. Neurotyczna Loie tańczy, ukrywając swoje ciało w fałdach materiału i refleksach światła; taniec wyniosłej Isadory jest zaś cielesny cielesnością antycznych posągów. Depp ze swoją filigranową buzią rozpieszczonej laleczki doskonale pasuje do roli kusicielki, doskonale przeciwstawia się surowości Soko. Reżyserka celowo opowiada o tej relacji w niedopowiedzeniach, starając się chwycić aurę nienazywalnego uczucia. Problem w tym, że to kolejna elipsa w pełnym elips filmie. Po zsumowaniu wszystkich dziur – zamiast intrygująco minimalistycznej opowieści – dostajemy irytujące ślizganie się po powierzchni.

"Tancerka" jest reżyserskim debiutem Di Giusto, która wcześniej pracowała jako fotografka i autorka teledysków. I w filmie czuć ten rodowód: w uwodzących oko inscenizacjach występów Fuller, w akcencie położonym na obraz, nastrój. A przy tym belle époque nie jest tu żadną "piękną epoką", tylko brudnym, lepkim, nieprzyjaznym światem, w którym wirująca ze światłem Loie wydaje się zstępującym na ziemię bóstwem. Cóż jednak z tego, kiedy reżyserka nie przepracowuje wewnętrznych napięć historii. Z jednej strony opowiada o trudnej drodze do sukcesu, ale z drugiej co chwilę zsyła swojej bohaterce kolejnych aniołów stróżów, finansujących jej projekty i pomagających w ich realizacji. "Tak było!", powie ktoś. W porządku, ale ta prawda nie brzmi tu prawdziwie. Patrzymy, jak Fuller poświęca się na ołtarzu sztuki, wkładając w swój taniec krew, pot i łzy, jak na tym brutalnym fundamencie buduje coś nieziemskiego. A jednak nie rozumiemy – ani jej samej, ani roli, jaką odegrała w historii. Lepiej poczytać Mallarmégo i Rancière’a.  
1 10
Moja ocena:
5
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?
Jeśli spotkaliście się kiedyś z tańcem, czy swego rodzaju choreografią polegającą na kręceniu zawijasów w... czytaj więcej

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones